O Tomku Opoce opowiada siostra, Małgorzata Gaust |
Tomek był dzieckiem mojej mamy z pierwszego małżeństwa. Był ode mnie starszy o pięć lat. Mama z ojcem Tomka rozstali się, gdy Tomek był malutki. To pierwsze małżeństwo Mamy trwało bardzo krótko. Z moim Tatą była już wtedy, gdy Tomek miał roczek. Po roku urodził im się mój brat, Januszek, a ja po trzech latach. Czyli Tomek był najstarszy, potem o dwa lata od niego młodszy Janusz, a na końcu ja, o pięć lat młodsza. Tomka ojciec, Jerzy Opoka, jest z wykształcenia ekonomistą. Poznali się z moją Mamą, Janiną z domu Dobrowolską, na studiach w Częstochowie. Po studiach mama dostała nakaz pracy – wtedy były takie czasy – do Spały, do Ośrodka FWP. Zajmowała się tam sprawami żywienia, dietetyką, głównie sportowców. Już wtedy istniał tam Centralny Ośrodek Sportu. Przyjeżdżała kadra, znani sportowcy. Mojego tatę, Janusza, poznała w Spale, bo z kolei jego ojciec był kierownikiem Funduszu Wczasów Rodzinnych, czyli szefem mamy. Tomcio zachorował na pierwsze oczko, w wieku półtora roku. Choroba była na tyle poważna, że Mama pojechała z nim do Lublina, do profesora Krwawicza, wówczas bardzo znanego specjalisty od chorób oczu. Z drugim oczkiem zaczęły się problemy około piątego roku życia. Ja miałam trzy miesiące, jak mama wyjechała z Tomkiem do Szwecji, do Göteborga, na operację. Mieliśmy rodzinę w Szwecji ze strony Mamy. Mojej babci siostra mieszkała tam z mężem. I udało się z pomocą Czerwonego Krzyża jakoś załatwić operację. To było bardzo trudne, bo to były lata 60. Ukazał się nawet na ten temat jakiś artykuł w prasie. Sprawa była dość znana. W Szwecji byli około pół roku. To doktor Krwawicz sugerował ten wyjazd do Szwecji, że może uda się uratować to jedno oczko, ale tam już była tylko kwestia ratowania życia Tomka. Wiem, że bardzo dużo pomagała im polonia szwedzka. Namawiali nawet Mamę, żeby w ogóle została w Szwecji. No, ale tu Mama zostawiła mojego trzyletniego brata i mnie – kilkumiesięczne niemowlę. Nawet nie chciała o tym słuchać. Nie pozwolono by jej nas do Szwecji ściągnąć, to były inne czasy... Tak, że po tym leczeniu, już z Tomkiem niewidomym, wrócili. Podróż promem do Szwecji, to były ostatnie obrazy, które Tomek widział. Stąd na pewno jego pasja do morza, do żeglowania, do wody. Rzeczywiście widział te mewy i utrwaliły mu się w pamięci, jako jeden z ostatnich obrazów. Stad też Spała, jej okolice, Pilica i Inowłódz, gdzie chciał być pochowany... To wszystko były obrazy, które widział i pamiętał. Miłością do wody Tomek mógł też się zarazić od Taty Janusza, który był zapalonym pływakiem, rybakiem. Zawsze były u nas jakieś łódki, motorówka, kajak. Mieszkaliśmy nad samym stawem w Spale. Tata kupił starą barkę, która stała przycumowana do brzegu i służyła tylko temu, żeby na niej siedzieć. I największą atrakcją dla malutkiego Tomka była zabawa na tej barce otoczonej przez wodę. Tomek wrócił więc ze Szwecji niewidomy w wieku 6 lat. Zbliżał się czas pójścia do szkoły. Mama podjęła decyzję o wysłaniu Tomka do szkoły muzycznej dla niewidomych w Krakowie. Tomek mieszkał tam w internacie i był zupełnie sam. Bardzo tęsknił za Mamą. Odwiedzała go mniej więcej raz na dwa tygodnie. Kiedy się rozstawali on płakał, a nawet podobno krzyczał wniebogłosy, żeby go tam nie zostawiała, a ona potem płakała całą drogę w pociągu do Uniejowa (Tata pracował w budownictwie i dostał tam bardzo ładne jak na tamte czasy mieszkanie w blokach. Przeprowadziliśmy się wszyscy do Uniejowa). Strasznie to było bolesne dla nich obojga. Z drugiej strony Mama by go nie nauczyła tej samodzielności, której się tam w Krakowie nauczył. Po tej szkole Tomek był zupełnie sprawnym, samodzielnym człowiekiem. Był w stanie sobie przyrządzić coś do jedzenia, był w stanie sobie sam wszystko uprać. Nauczyli go tam niesamowitego porządku, że wszystko musiało leżeć na swoim miejscu. Gdyby mieszkał z rodzicami, na pewno nie opanowałby tego wszystkiego, byłby w wielu sytuacjach wyręczany przez nich. A ten Kraków, to była dla niego szkoła życia. Potem się zaaklimatyzował. Miał tam wychowawczynię, panią Polę, która go uwielbiała i traktowała bez mała jak swoje dziecko. W te weekendy, gdy Mama nie przyjeżdżała, brała go czasem na niedzielę do siebie do domu. W Krakowie uczył się gry na skrzypcach i na fortepianie. Skrzypce nie za bardzo przypadły mu do gustu, ale fortepian tak. Stąd pianino się u nas w domu pojawiło już w tamtym czasie i na wszystkich imprezach rodzinnych Tomek na nim grał. Był zawsze duszą imprez. Nawet będąc bardzo młodym chłopakiem potrafił wprowadzić towarzystwo w wieku naszych rodziców w doskonałą zabawę ze wspólnymi śpiewami rodzinnymi, biesiadnymi. Gitara się pojawiła dopiero w szkole średniej. I tu Tomek był całkowitym samoukiem. Zapisali go rodzice do 1. Liceum Ogólnokształcącego w Tomaszowie Mazowieckim. Ze względu na niego przenieśliśmy się z Uniejowa do Tomaszowa. Trafił do klasy dość elitarnej, której wychowawcą był nauczyciel języka angielskiego, pan Tadeusz Suszka - przemiły, wspaniały wychowawca. Jest to kolejna osoba w Tomka życiu, która miała wpływ na to, że się w nim dobrze poczuł... Oczywiście na początku Tomek chciał pokazać za wszelką cenę, że sobie ze wszystkim poradzi. A w tej klasie niemal wszyscy uczniowie chodzili już na prywatne lekcje np. angielskiego. Wiele już umieli, więc on się tam czuł początkowo troszeczkę wystraszony. Wiadomo: niewidomy, przyszedł z innej szkoły... Więc ten pierwszy etap, cała pierwsza klasa, była okupiona przez Tomka niezwykle intensywnym wysiłkiem, bardzo ciężką pracą, dużą dawką nauki. I troszkę może na początku był nawet traktowany jak kujon... Miał już oczywiście kolegów, koleżanki, ale to jeszcze nie było to, co się potem dopiero stało. Pierwszą gitarą, jaką Tomek miał w ręku w szkole średniej, była gitara elektryczna. Były to czasy tzw. big-beatu, początek lat siedemdziesiątych – długie włosy, spodnie rozszerzane ku dołowi. Potem na gitarze klasycznej zagrał piosenki Okudżawy na przeglądzie piosenki radzieckiej w naszej szkole. I tutaj chyba nastąpił przełom w postrzeganiu Tomka przez resztę uczniów. W czasie występu pękła mu struna. Wówczas jakoś tak umiejętnie i dowcipnie to skomentował, że nie ma problemu i że dokończy na pianinie – przesiadł się i dograł piosenkę na pianinie. To była „Modlitwa François Villona”. Wybuchły oklaski. Młodzież go zaakceptowała. I wygrał ten szkolny festiwal. No i potem zaczęły się wspólne wędrówki, wycieczki z gitarą... Już wtedy, w czasach licealnych Tomek się niesamowicie interesował tematyką morską. Mój Tata zwoził mu z całej Polski książki o tej tematyce, cokolwiek się nowego ukazało. Cała rodzina i przyjaciele te i inne książki nagrywali mu na magnetofon. Początkowo na szpulowy marki „Tonette”, później dopiero pojawiły się kasety. To było praktyczniejsze. Książki pisane brajlem zajmowały mnóstwo miejsca więc nagrywaliśmy co się dało na magnetofon. Dzięki temu nauczyłam się bardzo dobrze czytać, bez równoczesnego rozumienia treści. Byłam dopiero w czwartej klasie podstawówki, a Tomek już w Liceum. Już wtedy prenumerował „Morze”. Brał udział nawet w różnych konkursach redakcyjnych i parę razy coś wygrał, np.: suszarkę do włosów, radio tranzystorowe. Potem zaczął prenumerować „Żagle”. Też w liceum zaczęły się pojawiać pierwsze sympatie Tomka. A było ich dużo. Pierwszą była na pewno Anita. Była chyba o dwa lata młodsza od Tomka. Była to wielka miłość. Zresztą Tomek, jak już się zakochiwał, to na całego... Trwała pół roku, ale jak na ten wiek, to chyba nawet długo... Mama Anity była nauczycielką geografii i też uwielbiała Tomka. Tata - późniejszy dyrektor I. Liceum napisał książkę o wybitnych absolwentach szkoły gdzie również zamieścił notkę o Tomku. Potem była Marysia, zwana Mary, siostra Adama, Tomka kolegi, z którym budowali żaglówkę. To trwało chyba aż rok. No, a potem pojawiła się Ania, pierwsze, dużo poważniejsze uczucie. I to trwało aż do studiów. Potem był związek z Kasią - studentką anglistyki z Łodzi, z którą byli bardzo długo razem. Podczas studiów doktoranckich w Warszawie Tomek poznał Marzennę, która studiowała na tej samej uczelni i mieszkała w tym samym akademiku. Związek ten zakończył się małżeństwem w 1984r. Pierwsze symptomy choroby pojawiły się jesienią 1983 r. Tomek z jednej strony strasznie się bał lekarzy, a z drugiej był trochę panikarzem. Jak usłyszał o jakichś objawach chorobowych i stwierdzał podobne u siebie, to natychmiast robił sobie badania. Nie zaniedbywał tego. Na pewno działało tu piętno tej pierwszej choroby z dzieciństwa. Od jesieni do wiosny był cały szereg badań, różne diagnozy. Wyjechał na operację do Heidelbergu w dniu 15 maja, czyli od momentu pierwszych symptomów jesienią 1983 do maja 1984 minęło sporo czasu. O wiele za dużo. Gdyby diagnozowanie było wtedy tak szybkie, jak dziś, może udałoby się go jeszcze uratować. W Heidelbergu Tomek pojechał do kliniki, w której profesorem był ojciec jego przyjaciela, Clasa. W czasie operacji okazało się, że choroba jest zbyt zaawansowana, Tomek wrócił z Heidelbergu już jak cień człowieka, jak ciężko chory. To był dla nas szok. Ale szybko się pozbieraliśmy i chwyciliśmy się jeszcze nadziei, że coś pomoże chemia, wstrzykiwana witamina C, jakieś różne zioła itd... Mieliśmy nadzieję, że jak będziemy się żarliwie modlić, to stanie się cud i choroba się cofnie. Mama od modlenia się miała odciski na kolanach. Modliła się całymi godzinami. Między Tomkiem a Mamą była wyjątkowo silna więź uczuciowa. Można powiedzieć, że w pewnym sensie stanowili jedno. To były dla niej strasznie trudne chwile. Marzenna przez cały okres ciąży walczyła o życie Tomka. Od jego powrotu z Heidelbergu była wciąż przy nim na zmianę z Mamą. Syn Marzenny i Tomka urodził się po jego śmierci. W czasie nauki w szkole podstawowej w Krakowie Tomek był przez pewnien czas ministrantem. Sakramentu bierzmowania udzielał mu sam Karol Wojtyła. W ostatnim miesiącu życia wadził się z Bogiem. Buntował się bardzo. Miał pretensje do Boga. Pytał dlaczego, za co? Myślę, że odwiedziny księdza - również gitarzysty - i ich długie rozmowy, pomogły Tomkowi w tym momencie życia. Całe życie Tomka było ścieraniem się z przeciwnościami, nie poddawaniem się. Podchodził do swojego kalectwa często ze śmiechem, żartem. Starał się żyć pełnią życia, nie poddawać się. Cokolwiek robił, musiał być w tym najlepszy. Na studia dostał się bez egzaminu, jako najlepszy absolwent liceum, studia ukończył jako najlepszy student. Miał zdany państwowy egzamin z języka angielskiego, rosyjskiego i esperanto. Zaczynał się już brać za japoński... Odwiedził Francję, Anglię, Niemcy, Holandię, Rosję. Doskonale pływał, jeździł na nartach, łapał ryby gołymi rękami... Autentycznie cieszył się życiem, zapachem pomidora świeżo zerwanego z krzaka, zapachem wody, takimi rzeczami, do których normalny człowiek nie przywiązuje wagi. I dlatego w tej chorobie wydawało mi się, że jeżeli ktoś tak walczy, tak się nie poddaje mimo wszystko i jeżeli jest jakaś sprawiedliwość na świecie, to ileż można jednego człowieka wystawiać na takie próby... notował Piotr Bakal
|