Mówi Tomek Opoka

Przedstawiamy fragmenty wywiadu z Tomkiem Opoką, zamieszczonego w magazynie piosenki studenckiej „Ballada” wydawanym w latach 1983/1984 przez Akademickie Biuro Kultury i Sztuki „Alma-Art”, który specjalnie dla tego pisma przeprowadził w 1984 r. Dariusz Nerkowski.

Tomek: Urodziłem się w Tomaszowie Mazowieckim, potem mieszkałem trochę w Spale, później byłem w szkole w Krakowie. Tam spędziłem w sumie ok. 9 lat swojego życia, prawie tyle, co w Warszawie. Tam też skończyłem szkołę muzyczną. Była to szkoła eksperymentalna, jedyna w Polsce szkoła dla dzieci niewidomych. Jej program był nieco szerszy aniżeli podstawowej, a węższy niż szkoły średniej.

Ballada: W jakiej klasie?

T.: Fortepianu, natomiast na gitarze zacząłem grać pod wpływem rockandrollowców gdzieś w V lub VI klasie.

B.: Czyżbyś uczył się na Beatlesach?

T.: Nie. Na Beatlesach się nie uczyłem, Beatlesów nie lubię. Wiem, że gromy się tutaj ze wszystkich stron posypią, ale jest to spaczenie spowodowane szkołą muzyczną, gdzie kiedy ktoś zaczynał grać tzw. muzykę rozrywkową, to przychodziła taka starsza pani i mówiła: „Kotek, to gdyby to Beethoven usłyszał, to on by się w grobie przewrócił!”. Być może byłem dobrym uczniem, ponieważ wziąłem to sobie do serca, a może nie tyle do serca ile po prostu wytresowano mnie tak, że właściwie podobała mi się muzyka klasyczna. W późniejszym okresie podobali mi się Pink Floyd – to była moja ulubiona grupa, podobała mi się brytyjska grupa Refugee, no i oczywiście piosenka poetycka, literacka, ballada, czyli Cohen, Donovan, Brel, Cat Stevens, Okudżawa, Wysocki. Z Polaków: Demarczyk, Grechuta, Gintrowski, Kaczmarski i wielu, wielu innych.
Po skończeniu liceum w Tomaszowie Mazowieckim zacząłem studia na SGPiS w Warszawie, na Wydziale Handlu Zagranicznego. To nie był przypadek, że na tym wydziale. Zdawałem sobie sprawę, że mogę mieć kłopoty z pracą, a ten wydział dając solidną znajomość dwóch języków obcych oraz ogólne obycie ekonomiczne daje więcej, niż każdy inny. Poza tym mając dziwną skłonność do popadania w nastroje skrajnie przeciwstawne, wydawało mi się, że jeśli zajmę się czymś takim jak ekonomia, czego pokochać ani znienawidzieć się nie da, to po prostu będzie się to miało nijak do mojego życia duchowego.

B.: I co teraz z pracą, kiedy bliski jesteś ukończenia studiów doktoranckich?

T.: Wygląda na to, że nie będę się tym zawodem jednak zajmował. Już z tego wyrosłem. Obecnie usiłuję pisać piosenki.

B.: Właśnie, od czego zaczęło się twoje śpiewanie?

T.: Zaczęło się w szkole muzycznej. Śpiewałem na przeglądach piosenki harcerskiej (w kwartecie), później w liceum wystartowałem w konkursie piosenki – nie powiem jakiej – ze średnim powodzeniem. Na studiach grałem znajomym i trochę w klubach SGPiS-u. Od początku studiów pisałem teksty, natomiast mój warsztat muzyczny był zbyt ubogi, żeby do nich komponować muzykę dającą się jakoś tam zaakceptować. Tego krytycyzmu trochę i wtedy miałem i mam nadzieję, że go będę miał. To podstawa, żeby umieć patrzeć krytycznie na to, co się robi.

B.: Co spowodowało, że zacząłeś śpiewać?

T.: Świadomie? Teraz? Mam takiego kolegę, Johana Meijera, Holendra. Johan był asystentem na Uniwersytecie w Rotterdamie. Jest ode mnie starszy, ma teraz 32 lub 33 lata. Kiedy miał 30 lat rzucił wszystko i wyjechał do Berlina Zachodniego. Powiedział sobie: inwestuję 3 lata pracy nad instrumentem (próbował już wcześniej grać), nad tekstem, nad kompozycją. Przez te 3 lata choćbym nie osiągnął niczego, nie zrezygnuję. Jeśli się uda, to będę robił to, co lubię, jeśli nie, to zawsze mam czas, żeby zostać urzędnikiem, czy ekonomistą. I właściwie przykład Johana tak na mnie podziałał. Potem w Polsce jeszcze dwie osoby: Marzenna, która namówiła mnie, żeby pojechać na „Szanty” i mój kolega Wojtek. Zastanowiłem się nad tym, że być może potrafię coś poprzez piosenkę, poprzez muzykę wyrazić. I tak się stało.

B.: Czy „Szanty’83” to był twój pierwszy dojrzały występ publiczny?

T.: Przed tak liczną publicznością – tak. Bardzo się wtedy denerwowałem. Dobrze, że ten krok zrobiłem właśnie tam. Teraz nie wiem, czy byłoby mnie na to stać. To jest przełamanie czegoś gorszego niż bariera dźwięku. Na Yapie byłem też zdenerwowany, ale już spokojniejszy niż na „Szanty”.

B.: Dla kogo piszesz swoje piosenki i dlaczego właśnie piosenki?

T.: Zwykle, kiedy pisze się piosenkę, to pisze się ją chyba dla siebie. Jest to metoda rozładowania istniejących w nas napięć emocjonalnych. Wydaje mi się, że pisze się... bo nie da się zrobić nic innego. Nie ma innej metody, trzeba coś z siebie wyrzucić. A dlaczego piosenka? To jest łatwiej przyswajalne. Dlatego staram się do jak największej liczby moich tekstów robić muzykę. To, co napiszę, mogę zaprezentować takiej publiczności, o której żaden z poetów marzyć nie może.

B.: Na koncertach często określasz piosenkę „Mewy” jako biograficzną. Dlaczego?

T.: Byłem dawno temu, jako kilkuletnie dziecko w Szwecji. Znajomi wzięli mnie i Mamę na przejażdżkę nad morze. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałem morze. Były tam rzeczywiście takie mewy, był Skagerrak i rzeczywiście doskonale to pamiętam.

B.: Zapamiętałeś to przez tyle lat?

T.: Tak, to jakaś dziwna cecha naszej pamięci, że zachowuje się jakby coś przeczuwała. „Mewy”, to było pierwsze moje zetknięcie z morzem, ale pamiętam mnóstwo, mnóstwo rzeczy.

B.: Czy chciałbyś zdradzić coś z tzw. tajemnic swojej kuchni, czyli tego, jak pracujesz?

T.: Kiedy się chce zrobić piosenkę przemyślaną, to łatwo ją wyprać z emocji, z tej miłoszowskiej refleksji emocjonalnej. Ja robię to w ten sposób, że mam siatkę jakiejś koncepcji i staram się czekać na taki dzień, kiedy będę miał...

B.: Olśnienie?

T.: O właśnie. Coś, co by uskrzydliło zamysł, a żeby to nie była jednak opowiastka. Są dwa elementy piosenki, które tak trudno połączyć: niezbędny ładunek emocjonalny, a jednocześnie musi ona być intelektualnie głęboka, nie tylko intuicyjnie.

B.: Jak radzisz sobie z muzyką?

T.: Z muzyką bardziej się biedzę i trudzę aniżeli z tekstem. Próbuję bardzo wiele razy jakiś motyw, zanim uda mi się go rozbudować.

B.: W 1983 roku byłeś na wielu imprezach, w różnym charakterze. Którą z nich cenisz sobie najbardziej i czy jest to związane z sukcesem, jaki odniosłeś, czy specyfiką danej imprezy, klubu?

T.: Wszystko jest zgodnie z twoimi przewidywaniami. Najbardziej cenię OPPA – i ze względu na sukces i ze względu na samą imprezę. To jest impreza licząca się... Wystarczy posłuchać nagrań z ostatniego Krakowa (XIX SFP – przyp. red.) i ostatniego OPPA. Przemek Gintrowski twierdzi, że OPPA był lepszy. Można się z tym zgadzać, albo nie, ale coś w tym jest, jeśli takie opinie są wyrażane. Wiem, że np. Staszek Klawe był bardzo zadowolony tym, co usłyszał w Hybrydach.
Ja oczywiście jestem zadowolony, bo to największy mój sukces. Kilka dni tym żyłem, cieszyłem się bardzo, mnóstwo ludzi mi gratulowało i mnóstwo ludzi poznałem. Na przykład ostatniego dnia podchodzi jakiś człowiek, podaje mi rękę i mówi: „Słuchaj, jestem Waldek Chyliński, czy słyszałeś o mnie?” Oczywiście, Waldku, słyszałem. „To, co robisz, było znakomite, dziękuję.” I odszedł. Takie rzeczy się pamięta. Po to się gra.
Druga impreza, to Yapa – festiwal, na którym się wychowałem. Już na pierwszym roku studiów miałem taśmy z nagraniami Yapy. Kiedyś pomyślałem sobie: ja i Yapa – to niemożliwe. Pojechałem tam z przyjacielem, Krzyśkiem, który od razu wprowadził mnie w atmosferę Yapy. Rozprężyłem się, dzięki temu grałem nieco spokojniej, chociaż byłem jeszcze bardzo spięty.

B.: A Myślibórz?

T.: To był przedsmak OPPA. Wprawdzie nie ten format, ale zdawałem sobie sprawę, że jest to impreza znana i wielu ludzi liczących się bierze w niej udział. Nie mogłem się jakoś przełamać, żeby wyjść na próbę mikrofonową. No i niestety przypłaciłem to lekką porażką, bo nagłośnienie miałem ustawione nie tak, jak trzeba. Nie wypadło tak, jak mogło wypaść. Ale to się bardzo przydało przed OPPA. Wiedziałem, że nie wolno zlekceważyć prób mikrofonowych.

B.: Czy zauważasz jakieś różnice pomiędzy imprezami odbywającymi się w plenerze, typu Rogacz czy Giełda w Szklarskiej Porębie, a imprezami w zamkniętych pomieszczeniach – niezależnie od ich rangi? Czy to na ciebie oddziaływuje?

T.: Tak. Wolę imprezy zamknięte, zdecydowanie. Po pierwsze: śpiewając lubię zdawać sobie sprawę z kształtu pomieszczenia, w którym jestem. Poprzez odbicia fal akustycznych mam jakiś obraz – czy jest to duża sala, czy mała. Ja muszę – żeby dobrze śpiewać – do końca panować nad tą przestrzenią, którą mi dano we władanie, z zawartymi w niej ludźmi. Kiedy to jest otwarte, nieskończone, dla mnie słuchowo nieobjęte, to czuję się jakoś niepewnie. Dlatego nie lubię imprez typu plenerowego. Druga przyczyna jest taka, że mam naturę kontemplacyjną, dosyć mało rozrywkową, a na takich imprezach wiadomo jaki jest nastrój. Jakoś tak się czuję tam nie do końca swojo.

B.: Co sądzisz o środowisku piosenkarzy studenckich, które poznałeś, czy jest ono zintegrowane, wewnętrznie zorganizowane i zgrane?

T.: Chyba przeorganizowanie nie byłoby dobre, brak zorganizowania – jeszcze gorszy.

B.: A na przykład Konferencja Organizatorów Ogólnopolskich Imprez Piosenkarskich?

T.: O to chodzi, że takie rzeczy powinny być załatwione, choćby po to, żeby imprezy się nie pokrywały. Natomiast niedobrze chyba byłoby, jeśli wykonawcy, twórcy zaczęliby za bardzo zajmować się organizowaniem, bo wtedy robiliby nie to, co robić powinni. Sądzę, że tu gdzieś trzeba znaleźć złoty środek.(...) Natomiast dobrze byłoby, gdyby bardziej współpracowali ze sobą organizatorzy. Gdyby np. małe kluby w Łomży, Białymstoku, czy gdzieś jeszcze wiedziały, że istnieje coś takiego jak OPPA, że grają panowie X, Y, Z. (...) Być może „Ballada” to powinna robić, tzn. informować, jakie są imprezy, jak je rozliczać, kto gra itd. To trzeba robić, bo poza kilkoma ośrodkami, to ludzie na ogół nie mają pojęcia, kto w tym ruchu coś znaczy.
Jeszcze druga rzecz, jeżeli o sam ruch chodzi. Chciałem odpowiedzieć sobie, czy ten ruch jest na lepszym poziomie niż kiedyś, czy na gorszym. Patrząc na całość, to ten ruch jest chyba na przyzwoitym poziomie. Nazwisk liczących się jest sporo. A - co jest chyba bardzo istotne – znaczenie tego ruchu jest większe niż kiedykolwiek, ponieważ to jest to, co autentycznie ludzi nurtuje, to, o czym autentycznie nasze pokolenie chce mówić, a niestety, gdzie indziej takich wypowiedzi się nie znajdzie. Weźmy na przykład początki Yapy. Byli tacy ludzie jak Kleyff, którzy już wtedy pisali w ten sposób, ale większość, to była taka ot sobie pioseneczka do pośpiewania. Nic dziwnego – takie były czasy, inaczej myśleliśmy o sobie, o naszym kraju. W tej chwili myślimy też inaczej i może poważniej. Ten ruch ma do odegrania większą niż kiedykolwiek rolę.

B.: Czy to dotyczy, twoim zdaniem, tylko środowiska studenckiego, czy ta piosenka ma szansę odegrać jakąś rolę w szerszych kręgach społeczeństwa?

T.: Powinna, ale obawiam się, że szans nie ma. Powinna, ponieważ to jest otwarta, nieskrępowana myśl. Ale szansy nie ma, ponieważ język, symbolika używana w tego typu utworach, interpretacja – to jest niezrozumiałe. Dam ci przykład: kiedy Kurier Warszawski zrobił ze mną wywiad i puścił „Psy nierasowe”, zadzwoniłem do koleżanki, powiedziałem, że to będzie w TV. Ona nie ma telewizora, a obok jest hotel robotniczy, świetlica, duży kolorowy telewizor. Poszła tam. Leci wywiad, siedzą ludzie w fotelach, gapią się w telewizor. Zaczyna się piosenka i nagle któryś z mieszkańców hotelu mówi: „no, cholera, na takie rzempolenie, to gitary szkoda”. To jest właśnie to – ta piosenka powinna, ale szans nie ma. Co do tego nie powinniśmy mieć złudzeń. Jest adresowana do wąskiego kręgu, taka już jest jej natura. (...)

B.: Zacząleś pisać do różnych pism. Ostatnio przybiera to formy wręcz zawodowe. Jak do tego doszło?

T.: Napisałem kiedyś artykuł o moim żeglowaniu, o moich doświadczeniach, sądzę, że dosyć ciekawy. Pokazałem go panu Fikusowi, który jest sekretarzem redakcji „Niewidomego Spółdzielcy”. Współpracują z tym pismem tacy ludzie, jak: Bratkowski, Radgowski, Maziarski, Kalabiński i inni. Panu Fikusowi to się spodobało, zaproponował mi współpracę. Z początku potraktowałem to jako taką, ot, niezobowiązującą zachętę. Potem okazało się, że była to poważna propozycja i w tej chwili do moich obowiązków należy przedstawienie raz w miesiącu 5 stron maszynopisu o tematyce publicystycznej w zamian za zawrotną sumę 3 tysięcy złotych.

B.: Myślę jednak, że kierują tobą jakieś względy pozamaterialne?

T.: Oczywiście, przede wszystkim! Raz – od tych ludzi można nauczyć się wielu rzeczy, nauczyć posługiwania się słowem. Dwa – dobrze, że będzie wisiał nade mną bat konieczności napisania tych 5 stron, a to też dobry trening.

B.: Twoje pasje pozamuzyczne.

T.: Nie jest tego dużo. Powinienem powiedzieć o pewnej hierarchii moich zainteresowań. Moim marzeniem życia jest napisanie kiedyś dobrej książki. Drogi do tego są różne. Jedna, to próba pisania czegoś, co najskromniej określiłbym jako wiersz (poezja, to brzmi zbyt okazale jak na to, co ja robię). Drogą do tego jest piosenka, a także zaczynająca się przygoda dziennikarska. Zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli ta książka ma być j a k a ś, to ja życie muszę przeżyć jak najpełniej, jak najciekawiej. Jednym z tych elementów, które sprawiają, że życie jest właśnie takie – to żeglarstwo.

B.: Znając ciebie należy więc przypuszczać, że książka powstanie niebawem.

T.: Zawsze boję się, czy uda mi się coś jeszcze napisać. Kiedy słucham innych, to słucham ich po to, żeby coś przeżyć, a przy okazji czegoś się nauczyć. Od bardzo wielu ludzi czegoś się nauczyłem. Boję się też, że trochę za mało wierzę w swoje siły, dlatego potrzebuję często ludzi, którzy w inteligentny sposób pobudzą mnie do wysiłku. Czy mam ambicję? Kiedyś mój ulubiony Miłosz powiedział, że za skromnością zwykle kryją się bardzo wygórowane ambicje. Pozostawiam to czytelnikom do rozważenia.

B.: Dziękuję za rozmowę.