Wiersze |
*** Wszedł ktoś i zmącił ciszę, wesoły, z wesołego świata. Wyszedł, chcę być sam. Dzisiaj czekałem na ciebie, nie zadzwoniłaś... Siedzę przy kawie, dym spływa mi leniwie po palcach. Jestem sam i milczę do siebie bezprzyczynnie i chaotycznie. Gdy ratio zapyta dlaczego? odpowiem szczerze – nie wiem. Zaraz położę się spać i prześpię smutek do jutra. Może za noc będzie wiosna... Raz jeszcze zadzwonił telefon, znowu to nie ty... Ostatni obłok dymu, ostatni łyk mocnej kawy. Czekam na ciebie do jutra dobranoc maluchu, dobranoc. 9 marca 1977
WCZESNA WIOSNA Dziś przyszła wiosna błotnista, okrutna jak każda młodość, zlizała z piasku śnieg, odsłoniła worki po nawozach. Odkryła rurę, co od dziesiątków lat znaczyła zaszłości rdzę i wrastała w nasz las. Przybiegły do niej dzieci wprost sprzed telewizora, gdzieś w świecie obchodzono rocznicę nowego, o lud dbającego postępowego imperatora. Przy dźwiękach srebrzystej orkiestry, w nastroju świątecznej fety, na lśniących pancernych wozach jechały śliczne rakiety. Z zachwytu nieme, wtulając w ekrany nosy, dostrzegły rozkoszne dziatki w pociskach kształt rury z lasu. Bawią się teraz wesoło na rurze, co płacze nad wiosny ludzkości wczesną, wie, że może nastąpić dzień, gdy dzieci już do niej nie przyjdą. ZRZĄDZA Zrządzeniem natury czy Boga rzuceni w tę ziemię by istnieć siedzimy kręgiem przy ogniu na pustym kartoflisku. Przed nami wesoło, figlarne płomyki po szczapach z sykiem biegną, za nami chłód liże po plecach, październik i wieczór gęstnieje w ciemność. Garść chrustu dorzucasz do ognia i strzela do góry snop iskier i wtedy z jasnością błyskawic pojąłem odwieczny sens ogniska. Butelkę podałem dalej, weźcie niech biegnie dokoła pijmy za wiwat i amen, za czas drewna, ognia i popiołu. RUCH I Prąd wody daje złudzenie pędu, już zniknąłem... i ruch ma trzeci wymiar, szybuję, kładę się na piasku dna, tu jest naprawdę cicho. Jestem rybą i na mnie też czekają haki, tylko, że na brzegu. RUCH II Zza szyby, co chroni przed ludźmi, widziałaś rozwichrzone na polanie dzieci, machały koszykami, z których wypadały grzyby. W zazdrości dla beztroski biegniemy trzymając się za ręce. Nogi miękko wyrzucamy przed siebie, by sprawiały wrażenie lekkości udanej. Tylko, że oddech za szybki, nogi coraz cięższe... a w Twoim koszyku są tylko DOKUMENTY SAMOCHODOWE i na pewno ich nie pogubisz. 1980
LIST DO KASI A gdy już tak dorośniemy, że przestaniemy się cieszyć, gdy już tak przemyślimy, że nie będzie pomyłek, gdy z domu wygonimy ostatniego skrzata, bo dziś modny komputer nie gdy nam w kapciach ugrzęźnie ostatnia niepewność, gdy świat się wyda prosty jak dziecinna gra, czy nie braknie odwagi gdy trzeba będzie stanąć i powiedzieć, że fałsz znaczy fałsz. PRAGNIENIA Dwoje ludzi w kostce mieszkania po dniu zwykłym trosk i powątpiewań, za oknem wiatr się rozszumiał wilgotny i księżyc jak wielki kocur rozmruczał i rozśpiewał. Pragnienia nieme, przemożne, w bliskości napiętych ciał, leciutkie muśnięcie dłoni to znak, by jędrność kipiącą łączyć z krwią nabiegłą do warg. Puls nocy o trzeciej nad ranem tlen w biegu haustami rwać. Krawędź, skok, cudowne spadanie, w głąb nocy, w bezwymiar, w czas... Półsen, zmyślenia bajeczne, zaraz będziemy spać, Cortazar płynie po nocy, bez słów, na falach rozmarzeń, w zieleni się ukrył jak – jak... marzec 1982
KRUSZYNCE Bardzo mi Ciebie potrzeba, tak chciałbym Ci opowiedzieć wieczór dżdżysty, kwietniowy i dom, w którym jestem sam jeden. Krążę po ciasnym M-4, dotykam swojej twarzy twarzy interstycjalnej w czasie o śladach minionych zdarzeń. Kuchnia, ileż krzątania, skwierczenia, ciasta na święta, śniadanie, bułka do szkoły, cukierek, mleko codziennie – Mama pamięta. Pokój, stół, przyjęcia nad miarę drogie, rozmowy o wszystkim gorące, nadzieje, wigilie, wesela, zdjęcia, pozy pożółkłe i ludzie, których już nie ma. Pierwsze perfumy siostry, lekcje, pierwsi koledzy, jeansy, dziewczyny w noce drapieżne o drugiej nad ranem chyłkiem odprowadzane do drzwi. Ach, cudownie, że jednak jesteś zdejmij płaszcz, włosy mokre od deszczu rozpuść, siadaj, zrobię herbatę ...cukier? gdzie może być? Nie wiem. Wiesz, to bardzo smutne prawie gościem w domu, co znaczył u siebie kwiecień 1982
*** Zły znak, kartka sfrunęła z szelestem, a myślałem, że to właśnie Ty. Znowu czyjeś kroki przeszły dalej i raz jeszcze moja nadzieja do innych zapukała drzwi. Wiem, dzisiaj musimy się spotkać, jak wiatr cała lekkością wejdziesz, patrz w cieniach mroku już drżą pierwsze pragnienia, a maj rośnie w liściach, przechodniach, we mnie? Gibkość podkreśl tylko samą bluzką, nie – nie powinnaś ich kryć, ach mędrcy, co mi po waszym breve regnum, gdy biodra i lędźwie i na piersiach dłonie, a wam do tego nic a nic. 4 maja 1982
*** Uspokojenie... proste, skrzypcowe cienie kładą się na równych rzędach gitarowych kropli kapiących z żywicą spływających palców. Jesteś młoda i jak młoda kobieta patrzysz, a w oczach ta chwila, żyć, pełnią życia, tworzenia, krągłością, rozchyleniem bioder co wybiegają mi na powitanie, by jak ramiona rozpostarte rzucić się na moją szyję, drżeniem, chłodem wilgotnym i palącym łomotem w uszach, twarzą z zadumą młodopolską, nocą, pochyleniem nad książką, dłonią jak pierwsze zdziwienie, palcami po klawiaturze, jabłkiem co za duże na ręce, piórem, biletem i nożem na przemian. Głosem jak łyk zimnej wody świeżym i pełnym sierpniowych jabłoni zgiętych nad tajemnicą radosną rodzenia, wstajesz oparem mgły znad wrzosowiska, idziesz przez sady pocierając policzki o nabrzmiałe śliwki i dalej w dół ku Wiśle, gdzieś pod Sandomierzem. A włosy wciąż jeszcze zaplatają się w kucyki i cienie w kokardy duże i w grochy. 1 lipca 1982
DZWON A w ósmy dzień tworzenia niebieski Pan na wierzy nadziei i wiary wolności zawiesił dzwon. Z praw konieczności spiżowych czaszę uformował, w niej serce drżącą ręką z kruszcu wyprowadził chybotliwe jak myśli płomyk, krągłe jak ludzka głowa. Iskrę życia tchnął, dzwon rozkołysał, serce przeciw czaszy - jęk jak popiół opadający w ciszę. I tylko chóry anielskie w rajskiej szkółce niedzielnej na lekcjach gorzkiej ironii zgłębiają to ziemskie misterium philosophicum grane w teatrum wszechczasu. Rzedną włosy, wypadają zęby - geometrie nadeuklidesowe równych kopczyków świeżego żółtego piachu. Dzwonnik, dziad. Pryszczaty, obojętny, skulony przed mrozem. Dzwon pod jego ręką pośpiesznym dyszkantem szczeka, spod łusek schodzącej farby tłusta, czerwona rdza. Odrodzone przymierze, pierwsza gruda głucho w dół i ostatnia deska. marzec 1983
*** Dlaczego prawdę całego życia starzec ujmie w jedną maksymę, a słowo waży dziesięć lat? Czemuż to pytania stawiasz odległe od odpowiedzi o dwadzieścia pokoleń myśli i serc? Czy sprawiedliwa niepewność nienagrodzonych poznaniem? I po cóż mnożysz dzieła niedokończone, czemu pracom skąpisz zapału i wytrwania kiedy następny świt miał ukazać wyśniony ląd? Albo zmysłom tytanów godnym ścieżkę zwodniczą wskażesz na grzęzawiska naigrywań, bezdroża względności, strzały uśmiechów prosto w plecy. Czy to ty w niefrasobliwości nas utwierdzasz na Godota czekać każąc po to, by gdy już będzie za późno uzmysłowić beznadziejność pogoni? A tym, co do pościgu staną zegary w wiatraki przemienisz, by im ręce kamieniem opadły. Czy to ty pozwalasz wierzyć w wyjątek naszej nieśmiertelności i mit czasu przydenny, rwący rzęsą zastałą pokrywasz? Po cóż w nić babiego lata rozwiałeś więź między zmysłem, myślą i czynem? Jak z twarzy wędrowca zmyjesz to ciche zdumienie, gdy ze szczytu pagórka spojrzy i pozna ziemi krągłość i pojmie, że odejść najdalej nie znaczy więcej niż powrócić. kwiecień 1983
MÓJ OJCZYM Lubi swoją robotę. Wieczorami pali papierosy jeden za drugim. Rzeźbi krzywe figurki w lipie. Maluje na plastrach kory konie i żubry. Gdy wypije, mówi, że potrafi kochać. Może ma rację, gdy wierzy, że pójdzie do nieba. Biolodzy są zdania, że w moich żyłach nie płynie ta sama krew. maj 1983
NIEZDECYDOWANI Świec ogniki drżały świtu zwiastowaniem, cienie nieme, dostojne jak brody proroków, pod budzika i serca mocne werblowanie Pani, rzekłem ramię podając, czy wolno prosić do zrobienia pierwszego kroku. 28/29 maja 1983
*** Nie trzeba mi humanizmu litości, nie chcę podziwów dla swoich sukcesów, dziś wam zagram spodziewaną rolę, będę jak chcecie małpą w waszym zoo sobie samemu na przekór. Wybaczę gdy sykniecie taki to bez kolejki się wepchnie opowiem paniom z natury wrażliwym przebieg choroby i przytaknę odkrywczej konkluzji taka choroba to wielkie nieszczęście, a pan dzielny. Płaczcie nad moim losem litościwi, dupiaste przekupki z rogu mojej ulicy, sam Boga poproszę, by wasze łzy współczucia otarł i niech wam à conto ze dwadzieścia lat życia doliczy. Podsłuchujcie, bo o was mówię nie widząc, że obok stoicie. Tym razem i ja pośmieję się z wami, radośni żartownisie. Śpijcie spokojnie matki nierozsądnych córek, które miast przyszłości dostrzegły człowieka, nie ustępujcie mi miejsca w tramwaju aniołki z zacnych domów, dziękuję... to mój przystanek, cześć uciekam. Nie pokrywajcie pomocnym gestem wstydliwie skrywanej wyższości, gdy potykam się na paru schodach albo równowagę tracę na byle nierówności. Dzisiaj idę z wami, głupie małpiszony, dzisiaj i tak w zoo nie uwierzę i wybaczę wasze czułostki lepkie, bo matka mojej dziewczyny zapytała kiedy znów zawitam i dała mi skarpetki wełniane ciepłe, potem ucałowała w oba policzki na drogę i cichym jak nad kołyską głosem dodała z Bogiem, z Bogiem... maj 1983
NOC CZERWCOWA Księżyc prysnął jak lampa gniewnie kamieniem rozbita, zamykajcie ucztę westalki w łożach cezarów, hipnotyczny taniec lubieżności, siódmy dzień szalejących tamtamów na wyspach ludożerców. Grube tyłki zdrowych wiejskich dziewuch, plac Pigalle – dziewczynki w kankanach podkasanych, duszne gaje z targowiskiem dziewic na stos i dla kapłanów. Wykwit korony Wenery, kolumbowe piętno zadu lamy. Inkaskie święto bogów fallicznych, kobiety przyssane ustami do rytualnych dzbanów, prądy, pnącza, przekleństwa piekielne, palące, obolałe, obtarte, rozpięte, jędrne, pierwotne, zwiędnięte, nienazwane, przepaściste kipiele odmęty. Noc czerwcowa, orgiastyczna, orgazmowa, nasienna, pulsująca, podświadoma, łkająca, prastara, prazmysłowa, wyczerpana, bezsenna. Na moczarach pełzające ogniki bledną niedostępne jak zwodnicze, senne bossanowy. Rękami odmawiam do ciebie różańce – paciorki od głów do pośladków jak zdrowaś paciorki, jak błogosławionaś – od pośladków do głowy. Bezradnie, bezbronnie słabnę, nieobecne przewracam oczy, a noc niepojęta w swojej dobroci przemywa nam z grzechów usta czarą zimnej, krystalicznej rosy. czerwiec 1983
DAROWANA JESIEŃ Potrafiłbym o Tobie zapomnieć, nie raz już tak robiłem, sama najlepiej wiesz. Więc dlaczego gdy wracamy z miasta pytasz czy w butach mam mokro i parasol nade mną rozpinasz, gdy siąpi zimny deszcz. Wiesz, kiedyś przyjdzie się rozstać, będę musiał polubić powroty do czterech ścian, czajnik bez ciepłej wody, nienakręcony budzik. październik 1983
TEORIA PRAWDY Prawda jest względna, powiedział Marks, uwierzyłem. Nazajutrz po rewolucji przyniesiono mi pięć wersji mojego życiorysu do optymalizacji ze względu na kryterium społeczne. Prawda jest absolutna, powiedział kaznodzieja, uwierzyłem i zapłonął stos. Prawda jest jak wiersz co najdoskonalszy, gdy nie napisany powiedział poeta. Zamyśliłem się. lipiec 1984
*** Dziś już nikt nie zadzwoni. Niedługo pójdę spać i tylko jeszcze trzeba zbudować ten bridge over troubled water jeszcze tylko czy aż? Deszcz w rynnach tak blaszanie, matowo... Głowę podpieram dłonią, nie, już nie sięgam po papierosa, czas mnie nauczył pogody. O LEONARDZIE COHENIE Wczoraj czytałem Cohena „Famous blue raincoat” Strasznie smutny wiersz. Jestem tutaj i czuję, że to gdzieś w kraju ucieczki, w skromnym własnym kąciku. Siedzę na łóżku prawie nagi, tylko gwar przypomina, że to Warszawa, ulica, dzień. Zaraz pójdę się wykąpać i pomyślę o „Famous blue raincoat”. Za słaby by uciec, za słaby by żyć tutaj. Jeszcze wierzę, że możesz mi pomóc. *** Cykanie budzika jest jedynym przejawem życia pozostawionego w sprężynie przez twoją rękę. Za przykurzoną kotarą centrum Warszawy, w korytarzu ktoś gubi monety... Więc to tak wygląda powrót dokądś, gdzie nigdy nie byłem całym sercem. DOM Podwórze z pryzmami trocin, pod ścianą kajak straszy rozprutym kadłubem, dalej kuźnia, której dziś już nie ma, obok olchy schylone nad stawem. Dom skromny, wilgotny, niezdrowy, posadzka, drewniane progi, to pierwsze trasy na czworakach tu nauczyłem się modlić. Tu przyszedł do mnie pierwszy Mikołaj i przyniósł pewnie pistolet, bardzo to wszystko zwykłe, ale cholernie moje. |